Po pierwsze: Zaufaj

Pamiętam strach przed moim pierwszym tripem. Pamiętam uczucie narastającej słabości, ściśnięte gardło, walące serce. Mimo tygodni spędzonych na czytaniu raportów innych psychonautów oraz rozmów z przyjaciółmi, którzy "swoje przeszli", ten moment zanim fajka wypełniona DMT dotknęła moich ust był paraliżujący.

Oczywiście DMT może nie jest najłatwiejszym wprowadzeniem w świat psychodelików, ale jego działanie ma dużo wspólnego ze wszystkimi subtancjami, z którymi potem pracowałam: nie można przewidzieć kierunku podróży. Trip może okazać się wypełniony ekscatyczną radością lub odwrotnie: możesz utknąć w nieco trudniejszym stanie, eksplorując swoje obawy i lęki. Przez długi czas bałam się dać psychodelikom szansę właśnie z tego powodu: nie wiedziałam, co mnie czeka i jak uniknąć negatywnych doświadczeń. Okazało się, że całe doświadczenie wymaga zupełnie innego spojrzenia. Jak to w życiu bywa: wszystko jest kwestią względną.

Kilka lat temu przeszłam moje pierwsze załamanie nerwowe. To był dziwny rok wypełniony stresami, przemęczeniem i serią niczym zdawałoby się niesprowokowanych ataków paniki. W końcu mój organizm nie wytrzymał. Czułam, że nie jestem w stanie dłużej żyć. Podejrzewam, że w dziewiętnastym wieku zdiagnozowano by mnie z histerią.

Na szczęście miałam przy sobie Junga. Zaczęłam czytać go powoli, strona po stronie i już po kilku dniach zrozumiałam, że moje załamanie było najważniejszym wydarzeniem w moim życiu. Zostałam postawiona bowiem przed najoczywistszą prawdą, z którą tak bardzo boimy się zmierzyć: nad większością rzeczy w naszym życiu nie mamy kontroli.

Zaczęłam zauważać wszystkie moje zachowania, które tak desperacko próbowały mi dać te fałszywe poczucie kontroli; moje problemy z odżywianiem, moje obsesyjne sprzątanie i moje perfekcjonistyczne prace nad powieścią. Bałam się stanąć w oko w oko z nieznanym, więc często wybierałam drogę, która wydawała mi się prostsza: wieczne poprawianie rozdziałów, które już miałam; liczenie kalorii; czy po prostu rezygnacja z doświadczeń, które były wielką niewiadomą. Chciałam zawsze wiedzieć, "na co się piszę", co mnie czeka i dlaczego warto. Ale mimo tego, że tak bardzo walczyłam z tym nieznanym, to nieznane zawsze zwyciężało. W każdym życiu pojawiają się zupełnie nieprzewidywalne wydarzenia: choroby, sukcesy, śmierci, wyjazdy. I z tymi wydarzeniami zupełnie nie dawałam sobie rady, więc próbowałam desperacko kontrolować wszystko inne.

Ale przecież chciałam skończyć powieść i chciałam poznać inne części świata, chciałam wyjść do ludzi i pływać z orkami. Chciałam robić te wszystkie rzeczy, które dla mojego ego wydawały się przerażające, bo właśnie te rzeczy pozwalały mi poczuć, że żyję pełnią życia.

Jung o strachu mówi pięknie. Według niego to nic innego jak symptom tego, że robimy coś nowego, stajemy się kimś więcej niż dotychczas byliśmy. Jeśli boisz się przeczytać fragmentu swojej powieści znajomym, to dlatego, że nigdy tego nie robiłeś. Jeśli boisz się wyjechać zagranicę, to dlatego, że jest tam coś ekscytującego, jakieś wyzwanie, które sprawi, że będziesz musiał się zmienić. Zmiany są trudne, ale niesamowicie wynagradzające. Uczą nas bowiem, że wszystko w życiu przeminie - te najstraszniejsze i najpiękniejsze rzeczy.



Boję się wielu rzeczy. Ostatnio bałam się parkowania. Dopiero od kilku miesięcy jeżdżę w Anglii, to znaczy, po tej "niewłaściwej" stronie drogi. Okazało się, że o ile jazda idzie mi dobrze, to z parkowaniem mam duże problemy. Brakuje mi wyczucia samochodu - nie wiem, gdzie jest tył, gdzie przód. Więc przez pierwsze trzy miesiące parkowałam tylko w tych miejscach, gdzie praktycznie nikogo nie było. Możesz sobie wyobrazić, że nie miałam zbyt wielkiego wyboru.

Śmiałam się ze swoich nieumiejętności przez długi czas nazywając się głupią i strachliwą, ale w końcu jeden z moich przyjaciół zwrócił mi uwagę. Przypomniał mi, że mój strach jest jedynie wynikiem braku doświadczenia i powinnam ćwiczyć parkowanie - mimo, że się boję.

Poszliśmy na parking. Mój przyjaciel, John pomagał mi trochę, ale głównie będąc moim wsparciem moralnym. Wierzył, że mogę to zrobić bez niego. Za każdym razem, kiedy nie udawało mi się trafić w odpowiednią przestrzeń, zachęcał, żebym się nie poddawała. Ja skarżyłam się na zmęczenie, on sugerował, żebym szła dalej. I tak po pół godziny udało mi się zaparkować na tę straszną kopertę.

Dzisiaj mijają dwa tygodnie od tamtego wydarzenia i na kopertę parkuję ciąglę. Nadal trochę się boję, ale ten strach mnie nie paraliżuje. A to, że udało mi się zrobić coś mimo strachu sprawiło, że wczoraj, kiedy na mojej ręce pojawił się pająk (jak to z nimi bywa, zstąpił z niebios) - nie podskoczyłam, a powoli go zdjęłam.

Co sprawiło, że parkowanie nie było takie straszne?

Przede wszystkim zaufanie. John dał mi poczucie, że wszystko będzie dobrze.  Wierzył, że nic nam się nie stanie, a jeśli cokolwiek się stanie - będziemy mogli sobie z tym poradzić, albo nawet to JA będę mogła sobie z tym poradzić.

Ja również musiałam sobie zaufać. Musiałam dać sobie pozwolenie spróbowania tego, co nie było mi znane.

Skupiłam się na momencie. Oczywiście, przed oczami migały mi wizje rozbitych samochodów, policji i mandatów, ale to wszystko działo się jedynie w mojej głowie. W rzeczywistości siedziałam w samochodzie na całkiem spokojnym parkingu. Za każdym razem, kiedy wiedziałam, że popełnię błąd, mogłam wcisnąć hamulec. Nie było sensu w katastroficznym myśleniu. Liczyło się skupienie na danym momencie, a w tym momencie byłam całkowicie bezpieczna.

Musiałam też dac sobie powód, dla którego chciałam nauczyć się parkować. Intencja to coś, o czym napiszę oddzielny artykuł, bo właśnie intencje pozwalają mi zmierzyć się z nieznanym. Oczywiście, że chciałam mieć możliwość postawienia samochodu w komfortowym miejscu. Ale przede wszystkim chciałam pokazać sobie, że potrafię. Chciałam dać sobie cierpliwość, podejść do siebie z miłością i zaśmiać się nie ze swojej głupoty, a z błędów, którymi nie warto się przejmować. Chciałam pokonać mój perfekcjonizm.

Kiedy ostatnio z przyjaciółką wzięłyśmy LSD, postanowiłyśmy spróbować trochę większej dawki. Czy się bałam? Oczywiście, ale ostatnie lekcje z psychodelikami i strachem bardzo mi pomogły. Tak jak w przypadku parkowania, postanowiłam skupić się na kilku rzeczach:

Byłam z przyjaciółką, której ufałam, znałam dobrze i razem miałyśmy na koncie kilka doświadczeń psychodelicznych.



Wiedziałam, gdzie jestem - wchodziłyśmy do lasu z mapą, ale też moją znajomością terenu. Nasze telefony działały i znajomi wiedzieli, gdzie nas szukać.

Czułam się świetnie - na głowie nie miałam żadnych dodatkowych stresów, dzień był piękny, a kolejne dwa miały również upłynąć na relaksie. Mentalnie byłam gotowa.

Postanowiłyśmy dać swojemu tripowi odpowiednią intencję: poczucie spójności ze sobą. Podziękowałyśmy, jak to zawsze robimy LSD, jego twórcy, osobie, która nam je oferowała oraz sobie nawzajem. Mały dziękczynny rytuał zawsze sprawia, że czuję większy szacunek do substancji i momentu, który tworzymy. Wzięłyśmy LSD, weszłyśmy do lasu. Poczułam, jak strach powoli zmienia się w radość. Po raz kolejny pozwoliłam sobie zaufać.

Comments